Krótkie opowiadania

czwartek, lipca 06, 2006

Adam i emocje

Gdy po sześciu dniach ciężkiej pracy Bóg odpoczął aby podziwiać swoje dzieło i zachwycać się jego pięknem, Adam wędrował już sobie swobodnie po Raju. Wędrował tak sobie beztrosko, gdyż ten świat nie znał jeszcze zazdrości i złości i wszelkiego zła, a zwierzęta były Adamowi posłuszne. Wędrował więc i czerpał z tego świata jak tylko potrafił najlepiej. Opiekował się roślinami, karmił zwierzęta, a wszystko żyło w harmonii i zgodzie. Lew z barankiem, kot z psem, a mysz z kotem. Jednak pomimo całego tego towarzystwa i wszystkich tych zajęć, czuł się samotny. Tak na prawdę, to nie potrafił powiedzieć co czuje, bo pierwszy raz to czuł, ale załóżmy, że była to samotność. Postanowił więc poszukać w ogrodzie Stworzyciela.


Znalazł Go drzemiącego pod drzewem życia, a że sprawa nie cierpiała zwłoki, postanowił obudzić Stwórcę. „Boże” powiedział, gdy już to uczynił. „Coś mnie ciągle dręczy. Nie mogę spać po nocach, a w dzień zdarza mi się włóczyć po ogrodzie bez konkretnego celu, pogrążony w myślach, których potem nie mogę odtworzyć. Czuję się czasem taki przepełniony, jakby było mnie za dwóch, dwóch jestem przecież tylko jeden. Czasem porywa mnie serce, a czasem twardo stąpam po ziemi. Pomóż mi jakoś odnaleźć siebie.”


I zobaczył Bóg, że stworzył człowieka na swoje podobieństwo, a człowiek nie potrafi pomieścić w sobie wielu osób. Postanowił więc podzielić umysł Adama na dwie części. Jedną część zostawił Adamowi, a drugą część włożył w ciało, które stworzył z żebra Adama. A gdy Adam się przebudził, nazwał swoją drugą część „niewiastą”, co oznaczało, że jest ona częścią jego, a on jej i razem tworzą jedność, tak jak to Stwórca wymyślił.


Adam dał jej imię Ewa, i gdy opowiedział jej o wszystkim, co czuł i poprosił, żeby nazwała to, co odczuwał, ona nadała im nazwę emocje. Lecz, gdy zaczęli rozważać ich więź, przyszedł Bóg i powiedział, że muszą rozróżnić to, co mają dla siebie od pozostałych emocji i powiedział im, że nosi ono nazwę miłości. I tak oto Adama i Ewę do końca ich dni łączyła miłość, a każdego dnia towarzyszyły im przeróżne emocje.


Ta historia trwa do dziś, gdyż codziennie towarzyszą nam emocje, a mężowi i niewieście towarzyszy miłość aż do śmierci.

 

Wiersz


Razem


był sobie chłopiec
była też dziewczyna
jak się spotkali
jaka była przyczyna
trudno dziś powiedzieć
po prostu tak się stało
że pewnego dnia się poznali
być może Niebo tak chciało
i od tamtej chwili
wszystko Razem robili
Razem listy pisali
Razem się śmiali
Razem dojrzewali
Razem płakali
Razem jedli
Razem gotowali
Razem wędrowali
Razem ślub brali
Razem dzieci mieli
Razem je chowali
Razem spali
Razem się kąpali
Razem się zestarzeli
i dla dobra opowieści
Razem umarli
a ludzie o nich nie zapomnieli
i jak świat długi i szeroki
Razem ich pamiętali


poniedziałek, maja 22, 2006

"Michael" by AMNES

Pewnego dnia Michael wyszedł do pobliskiego lasu na poszukiwanie natury. Wyjątkowo nie układało mu się ze społeczeństwem. Był czarną owcą wśród ludzi. Obserwacje natury dawały mu spokój. Harmonia przyrody - tego brakowało mu w otaczających go ludziach. Oczekiwał, że odnajdzie klucz, potwierdzenie filozofii wyśmiewanej przez opiniotwórcze, rozległe i zdegradowane środowisko człowieka.


Chłopiec ten nie miał przeszłości. Z naturalnej dzikości od podstaw zbierał informacje. Nie czerpał ich jednak z telewizji - nie rozumiał jej idei. Źródła pisane powstałe po reformie tolerancyjnej również nie były dla niego jasne. Żadnych innych - z wieków ciemnych - nie dało się zdobyć. Dlatego szukał prawdy w lesie. Wiedział, że tereny, w których się wychował - okolice Białego Kolosa, jego kolebka - dadzą mu kiedyś odpowiedź.


Obserwacje rozpoczął tego dnia od ptaków. Zauważył u nich dziwną cechę w ciągu ostatnich tygodni. Otóż w ich gnieździe znalazły się mniejsze wersje tych, co znajdowały się tam wcześniej. Tego nie mógł pojąć, gdyż wiedział, że ptaki nie mają swojego Białego Kolosa. Ludzie jemu podobni z Aglomeracji Centropejskiej brali swoje mniejsze wersje z białych ciężarówek, które z kolei wyjeżdżały zza bram Białego Kolosa. Tego mu było na dzisiaj dosyć, więc poszedł ułożyć się do snu tam, gdzie zawsze - pod parkanem rzędu siedemdziesiątego trzeciego, miejsca zsypów - swej kolebki.



C.D.N.

sobota, maja 13, 2006

Wyścig

Ryk silnika, spocone dłonie, obroty na 5 biegu już sięgają 5000 na minutę, gorąco, krew pulsuje w skroniach, adrenalina pompuje się coraz mocniej, wskazówka prędkości na 210 kilometrów na godzinę, jeszcze jeden zakręt i meta. Hamulec, zapach rozgrzanych klocków ceramicznych trących o tarcze, pisk opon ślizgających się po asfalcie, zdrętwiałe ręce kurczowo trzymające kierownicę, szybka kontra i gaz do dechy. 3... 4... 5... Znów maksymalne obroty. Nie! Ktoś go mija! W ostatnim akcie desperacji wciska przycisk Nitro na kierownicy. Cały świat rozmywa się wokół niego, przyspieszenie wciska w najnowszej generacji fotel kubełkowy, pasy bezpieczeństwa luźno zwisają na jego piersi, syk pompowanego Nitro, ryk silnika, meta! Przycisk nadal jest wciśnięty, mimo iż butla nie zawiera już Nitro. Całe ciało sztywne ze zmęczenia, zastygłe w ostatniej pozycji nie może się rozluźnić. Pedał gazu nadal wciśnięty do podłogi, wskazówka prędkościomierza nadal przechyla się w prawo mijając miarowo kolejne liczby. 180... 190... 200... 210... 220... Świat neonowych lamp świeci naokoło, wszystko zdaje się jedna kolorową plamą. 230... Ciało nadal zastygłe w tej samej pozycji, nie potrafi się rozluźnić. 240... Do mózgu zaczynają docierać sygnały, że coś jest nie tak, powinno się już skończyć. 250... Mózg próbuje zapanować z powrotem nad ciałem, bezskutecznie. W oczach pojawia się strach. To koniec. 260... Dźwięk przestaje docierać. Magiczna bariera decybeli została przekroczona. Słuch odszedł. Ta droga jest prosta jak strzała, ale kończy się nagle. Dalej jest tylko rzeka. To nie będzie bolało. Jeszcze tylko kilka sekund. Wibracje silnika są niesamowite. Wszystko się trzęsie. W pewnej chwili milknie i pozostają tylko reakcje amortyzatorów i sprężyn. Auto powoli traci prędkość. Radość pojawia się w oczach kierowcy. Będzie dobrze! Będzie żył! Wygrał wyścig! Co z tego, że stracił słuch?! Jest dobrze! Jeszcze tylko jedne skrzyżowanie i auto zatrzyma się na bandzie przed rzeką. Już stosunkowo powoli wtacza się na skrzyżowanie. Co z tego, że czerwone, kto by jeździł o tej porze? Jednak coś jeszcze czai się na niego. Gdy w zasięgu wzroku pojawiają się dwa jasne światła strach powraca. Potem jest już tylko uderzenie, chwila bólu i koniec. Reszty dowiecie się w swoim czasie.

czwartek, maja 04, 2006

"Trawa" by Amnes

Mariusz Sochacz był synem Dariusza Sochacza. Dariusz (ojciec) pracował w po PGR-owskim gospodarstwie, którego właścicielem był sąsiad i dobry znajomy Edmund. Mariusz jako jedyny, a zarazem męski potomek rodu Sochaczów musiał wraz z ukończeniem 19 roku życia zająć się pracą w tymże gospodarstwie. Ojciec podczas żniw w 1992r. stracił prawą dłoń i odtąd był na rencie 800zł, co starczało Sochaczom jedynie na ubrania i zupy. Wraz z wiosną 1995 roku Mariusz stał się pracownikiem gospodarstwa pana Edmunda. Początkowo przyjeżdżał pojazdami rolniczymi na obszar prac polowych, aby zaznajomić się z obszarem gospodarstwa. Nabywszy odpowiednią ilość doświadczenia Mariusz był już gotowy, żeby zasiąść za sterami najnowocześniejszego zachodniego siewnika. Tutaj zaczął się problem. Za trzy tygodnie okazało się, że plonów żyta nie będzie, ponieważ Mariusz zapomniał przekręcić wajchy odpowiedzialnej za podawanie nasion. Tak stracił pracę.


W pogoni za chlebem syn Dariusza znalazł pracę w firmie zakładającej elementy wyposażenia sanitarnego na stacjach benzynowych budowanych przy nowoczesnej autostradzie A4. Tutaj po wykończeniu trzech łazienek ponownie zdarzyła mu się wypadek. Otóż nie uszczelnił odpowiednio kolanka przy pisuarze w męskiej toalecie, co zauważył pan odbierający od firmy Pol-łaź łazienkę stacji CPN. Szefostwo firmy niezwłocznie dotarło do pechowego pracownika, który stracił pracę z wielkim hukiem.


Mariusz powrócił do domu zniesmaczony swoimi pierwszymi miejscami zatrudnienia, a raczej tego, co mu się w nich przytrafiło. Za pół roku pracy nie miał możliwości otrzymania zasiłku państwowego. Postanowił odpocząć od trudu dorosłości, i zaczął się zastanawiać wraz z ojcem nad swoim życiem. Ojciec zaproponował mu, żeby zajął się domem przez najbliższy tydzień, bo on nie mógł operować ciężkim odkurzaczem. Tak się też stało. W pierwszą środę po zwolnieniu Mariusz podczas ścierania kurzy z futryn wpadł na świetny jego zdaniem pomysł. Wyjazd do Warszawy. Wiedział, że w okolicy Katowic, gdzie mieszkał od urodzenia robotników nie brakuje. Ogólniaka miał już za sobą, a problemów ze szkołą nigdy nie miał, więc pomyślał, że uda mu się szybko znaleźć jakieś zatrudnienie.


Po nużącej podróży pociągiem, ze stu pięćdziesięcioma złotymi w kieszeni trafił na Dworzec Centralny. Wyszedłszy z jego obszaru zaczął włóczyć się po okolicy. Stwierdził, że musi poznać, choć trochę miasto i wsiadł do jednego z autobusów na pętli. Przesiadł się kilka razy i wreszcie na nią trafił. Nie była to kobieta ani okazała jodła w środku miasta. Była to królowa, królowa polskich rzek - Wisła. Przeprawa autobusem trwała zwykle około minuty, a zdawało mu się, że patrzył na nią godzinami. Mariusz po prostu zasnął. Na pętli autobusowej obudził go mężczyzna w garniturze, rzucił mu się w oczy również ładny zegarek. Zajrzał miłemu nieznajomemu w oczy i już wiedział, że on mu pomoże.


Za kilka chwil był już w mieszkaniu tego człowieka, który miał na imię Artur. Okazał on się pomocny Mariuszowi, ponieważ za dwa dni znalazł mu zatrudnienie u swojego kolegi ze szkoły. Mijały tygodnie, miesiące za biurkiem, przy którym Mariusz wykonał już niezliczone rachunki, na kalkulatorze marki Citizen. Mógł on już bez patrzenia na klawiaturę wykonywać obliczenia. Zadowolony był z niego ojciec, któremu nie brakowało już na chleb, a że zima szła wielkimi krokami do podkatowickiej wsi to i na węgiel Dariuszowi nie zabrakło. Jego syn przyjechał do rodzinnego domu na koniec wiosny 1993 roku, aby pomóc ojcu posprzątać. Połatał dach, uszczelnił krany. Do poprawienia zostało mu to, czego najbardziej nie lubił – ogród. Na pozostałościach dawnego trawnika rosły teraz chwasty wielkości dziecka. Mariusz przekopał, wyrównał i zasiał nowy trawnik. Potem musiał wrócić do swojej pracy w Warszawie. Pożegnał się z ojcem, któremu łza zakręciła się w oku. Był szczęśliwy, że nie jest sam.


W Warszawie dostał lepsze stanowisko pracy (czyt. większe zarobki). Po dwóch latach spędzonych w podobny sposób jak ostatnie miesiące Mariusz dorobił się doświadczenia zawodowego. Nauczył się w firmie spedytorskiej kolegi Artura jak obchodzić się z pieniędzmi tak, żeby kieszeń szefa była pełna i aparat państwowy zadowolony. Od pewnego czasu świtał mu w głowie pewien plan. Postanowił wziąć wolne i pojechać do ojca.


Na miejscu dowiedział się o popularności, jaką zdobył wśród miejscowej ludności. Przyczyną był trawnik, jaki założył ponad dwa lata temu przed gankiem domu rodzinnego. Otóż nie wymagał on częstego koszenia, miał gęstą darń i nie potrzebował w ogóle stałej opieki, a świecił się jak tysiąc dolarów w oczach sąsiadów. Telefonicznie powiadomił swojego szefa o odejściu z pracy. Okolica jego domu rodzinnego zaczęła zielenieć w oczach. Tak samo w Katowicach. Po miesiącu ciężkiej pracy miał już wszystkie narzędzia do zakładania trawników, i również wiedział wszystko o ich zakładaniu. Wystarczyło poczekać następne dwa miesiące, żeby firma „Green” była znana na całej małopolsce. Wkrótce domek Sochaczów zamienił się w willę, w której kilka futryn pamiętało dzień urodzin Mariusza.


Bogaty syn Darka stał się wkrótce właścicielem po PGR-owskiego gospodarstwa, które po latach wyniszczało, ze względu na złą opiekę. Pojawiła się tam nowoczesna, Polska aparatura do produkcji murawy, która była coraz częściej używana na Europejskich stadionach.


Postęp w medycynie oferował nowe możliwości. Pewien bogaty Polak zapewnił najnowocześniejszy sprzęt chirurgom z Katowickiego szpitala. Jego ojciec stał się pierwszym w Polsce właścicielem przeszczepianej dłoni.


Droga do szczęścia Mariusza Sochacza była z początku trudna i niepewna, ale bliskość z ojcem i regularne kąpiele w Wiśle zapewniały mu je w obfitych ilościach.

środa, maja 03, 2006

Słonik

Możnaby powiedzieć, że bohaterem tego opowiadania jest słoń, ale można też uznać, że słoń został tu użyty jako przenośnia. W każdym razie jest słoń.


Dokładniej rzecz biorąc słonik. Na słonika wszyscy mówią Bebe. Wszystkie dzieci w mieście chcą go obejrzeć. Jednak nie wiedzą, że Bebe jest bardzo smutny. Tylko Jaś to zauważył, ale jak to bywa z Jasiami, nikt mu nie uwierzył.


Bebe jest smutny, bo jest sam. Zoo jest nowe, a Bebe został trochę za wcześnie odebrany swojej mamie. Jego babcia zdążyła mu jednak przekazać historię o wolności, więc teraz jedyne dwie rzeczy, o których myśli Bebe, to wolność i samotność. Dla tego słonika są tylko dwie drogi. Pierwsza to zemsta i próba wydostania się na wolność, a druga to potulne oddanie się losowi i zostanie filozofem. Jak na słonia Bebe ma szanse stać się wielkim filozofem, ale jego szanse wydostania się na wolność są nikłe, co dopiero mówić o tej wolności, o której opowiedziała mu babcia. Spytam, więc krótko i wyraźnie: Co ma zrobić Bebe?



  1. poddać się, czy

  2. walczyć?

piątek, kwietnia 28, 2006

Stary pies

Słońce tego dnia wstało bardzo późno, bo było leniwe, jednak właśnie tego dnia było bardziej leniwe niż zwykle i bardzo powoli docierało do wszystkich zakamarków wsi, więc gdy dotarło do pary kochającej się w rosie na trawie, to zanim dotarło do strumienia, to oni już się tam kąpali. Jednak leniwość słońca zauważył tylko stary pies i zasmucił się bardzo. Ostatnim razem jak pamiętał, że słońce było aż tak leniwe, działy się dziwne rzeczy. A dawno to było, bo był wtedy młody. Wtedy to przyszli ludzie z grzmiącymi kijami i zabrali jego braci i siostry. Jego nie wzięli, bo jego pani(też wtedy była młoda) bardzo mocno go trzymała.


Za leniwym słońcem szli ludzie. Może jednak słońce wcale nie było leniwe, tylko nie chciało oglądać tego, co miało się tego dnia stać. A stało się wiele. Przyszli znowu ludzie z grzmiącymi kijami, tym razem większymi i lepszymi, i zabili nimi większość ludzi we wsi poczynając od kochanków w strumieniu. Jego panią najpierw wykorzystali, potem zabili, a on mógł tylko szczekać, gdyż ani nie miał pazurów, ani zębów, ani siły by ją obronić. Potem poszli. Jednak wkrótce wrócili, a za nimi szli inni.


Wiele razy przechodzili przez wieś, gdzie zostawało coraz mniej żyjących stworzeń, aż został tylko pies. Potem przyszedł Przyjaciel. Usiadł obok psa i podzielił się z nim chlebem, w zamian za o pies podzielił się z nim swoją mądrością. Rozmawiali, a nikt im nie przeszkadzał, bo obaj byli starzy i mizernie wyglądali. Siedzieli tak, do czasu, gdy pies zdechł ze starości, a wtedy Przyjaciel poszedł dalej w świat i dzielił się z nim mądrością psa. Nigdy jednak nikomu nie powiedział gdzie zdobył swoją wiedzę.

Zły dzień

To zdecydowanie nie był dobry dzień. Najpierw Policja zabrała mu samochód, bo jego nowiutkie oponki sportowe miały za mały bieżnik, potem jakiś pies pogryzł mu nogawkę nowiuteńkich spodni od Armaniego, a teraz właśnie się dowiedział, że obie jego dziewczyny go rzuciły. Nie, żeby były jakieś super, ale spełniały swoją rolę dobrze.


Na szczęście jeszcze miał pracę. Wtedy właśnie zadzwonił telefon i dowiedział się, że firma zbankrutowała i to tym razem tak na serio, nie tak jak ostatnie siedem razy. MA jak najszybciej oddać komórkę oraz samochód, bo inaczej urząd skarbowy będzie go ganiał. Poinformował więc dzwoniącego gdzie może znaleźć auto i telefon, po czym wrzucił go do najbliższego kosza na śmieci.


W drodze do domu jeszcze dwa razy ktoś go ochlapał błotem z ulicy, jakaś babcia zbiła go parasolem, spadł deszcz i tuż obok niego piorun rozpłatał drzewo, ale najgorsze czekało na niego w mieszkaniu.
Ładne miał mieszkanie. Nie był kolekcjonerem badziewia z IKEI, raczej wolał antyczne meble, które specjalnie zamawiał w fabryce mebli w Henrykowie.. W ogóle uwielbiał wszystko, co było retro. Płyty winylowe, nakręcane zegarki, szare mydło. Niestety nie mógł w mieszkaniu zainstalować pieca na drewno ani nawet kominka, ale udało mu się sprowadzić materac z sianem i kołdrę wraz z poduszkami z prawdziwym pierzem gęsim. Tylko samochody i i garnitury lubił nowe. No i oczywiście kobiety. Te też wolał młode i świeże i ładne.
Wracając do mieszkania, to gdy do niego dotarł, to się okazało, że jednak mu się nie udało, bo mieszkania nie było. Była tylko wielka, czarna, wypalona dziura. Gdy już zamierzał się rozpłakać podszedł do niego jakiś gość. Kazał iść za sobą. Poszedł.


Szli do wieczora przez miasto, potem szli przez pola, przez łąki, mijali mosty, mijali fabryki, poligony miasteczka, gospodarstwa. Kąpali się w rzekach, a towarzyszyło im tylko milczenie i życzliwość mijanych ludzi. Gdy broda urosła mu do ziemi dotarli ponownie do miasta i wszystko wróciło do normy, oprócz brody, którą zostawił, bo dodawała mu powagi i ludzie bardziej go szanowali.