Mariusz Sochacz był synem Dariusza Sochacza. Dariusz (ojciec) pracował w po PGR-owskim gospodarstwie, którego właścicielem był sąsiad i dobry znajomy Edmund. Mariusz jako jedyny, a zarazem męski potomek rodu Sochaczów musiał wraz z ukończeniem 19 roku życia zająć się pracą w tymże gospodarstwie. Ojciec podczas żniw w 1992r. stracił prawą dłoń i odtąd był na rencie 800zł, co starczało Sochaczom jedynie na ubrania i zupy. Wraz z wiosną 1995 roku Mariusz stał się pracownikiem gospodarstwa pana Edmunda. Początkowo przyjeżdżał pojazdami rolniczymi na obszar prac polowych, aby zaznajomić się z obszarem gospodarstwa. Nabywszy odpowiednią ilość doświadczenia Mariusz był już gotowy, żeby zasiąść za sterami najnowocześniejszego zachodniego siewnika. Tutaj zaczął się problem. Za trzy tygodnie okazało się, że plonów żyta nie będzie, ponieważ Mariusz zapomniał przekręcić wajchy odpowiedzialnej za podawanie nasion. Tak stracił pracę.
W pogoni za chlebem syn Dariusza znalazł pracę w firmie zakładającej elementy wyposażenia sanitarnego na stacjach benzynowych budowanych przy nowoczesnej autostradzie A4. Tutaj po wykończeniu trzech łazienek ponownie zdarzyła mu się wypadek. Otóż nie uszczelnił odpowiednio kolanka przy pisuarze w męskiej toalecie, co zauważył pan odbierający od firmy Pol-łaź łazienkę stacji CPN. Szefostwo firmy niezwłocznie dotarło do pechowego pracownika, który stracił pracę z wielkim hukiem.
Mariusz powrócił do domu zniesmaczony swoimi pierwszymi miejscami zatrudnienia, a raczej tego, co mu się w nich przytrafiło. Za pół roku pracy nie miał możliwości otrzymania zasiłku państwowego. Postanowił odpocząć od trudu dorosłości, i zaczął się zastanawiać wraz z ojcem nad swoim życiem. Ojciec zaproponował mu, żeby zajął się domem przez najbliższy tydzień, bo on nie mógł operować ciężkim odkurzaczem. Tak się też stało. W pierwszą środę po zwolnieniu Mariusz podczas ścierania kurzy z futryn wpadł na świetny jego zdaniem pomysł. Wyjazd do Warszawy. Wiedział, że w okolicy Katowic, gdzie mieszkał od urodzenia robotników nie brakuje. Ogólniaka miał już za sobą, a problemów ze szkołą nigdy nie miał, więc pomyślał, że uda mu się szybko znaleźć jakieś zatrudnienie.
Po nużącej podróży pociągiem, ze stu pięćdziesięcioma złotymi w kieszeni trafił na Dworzec Centralny. Wyszedłszy z jego obszaru zaczął włóczyć się po okolicy. Stwierdził, że musi poznać, choć trochę miasto i wsiadł do jednego z autobusów na pętli. Przesiadł się kilka razy i wreszcie na nią trafił. Nie była to kobieta ani okazała jodła w środku miasta. Była to królowa, królowa polskich rzek - Wisła. Przeprawa autobusem trwała zwykle około minuty, a zdawało mu się, że patrzył na nią godzinami. Mariusz po prostu zasnął. Na pętli autobusowej obudził go mężczyzna w garniturze, rzucił mu się w oczy również ładny zegarek. Zajrzał miłemu nieznajomemu w oczy i już wiedział, że on mu pomoże.
Za kilka chwil był już w mieszkaniu tego człowieka, który miał na imię Artur. Okazał on się pomocny Mariuszowi, ponieważ za dwa dni znalazł mu zatrudnienie u swojego kolegi ze szkoły. Mijały tygodnie, miesiące za biurkiem, przy którym Mariusz wykonał już niezliczone rachunki, na kalkulatorze marki Citizen. Mógł on już bez patrzenia na klawiaturę wykonywać obliczenia. Zadowolony był z niego ojciec, któremu nie brakowało już na chleb, a że zima szła wielkimi krokami do podkatowickiej wsi to i na węgiel Dariuszowi nie zabrakło. Jego syn przyjechał do rodzinnego domu na koniec wiosny 1993 roku, aby pomóc ojcu posprzątać. Połatał dach, uszczelnił krany. Do poprawienia zostało mu to, czego najbardziej nie lubił – ogród. Na pozostałościach dawnego trawnika rosły teraz chwasty wielkości dziecka. Mariusz przekopał, wyrównał i zasiał nowy trawnik. Potem musiał wrócić do swojej pracy w Warszawie. Pożegnał się z ojcem, któremu łza zakręciła się w oku. Był szczęśliwy, że nie jest sam.
W Warszawie dostał lepsze stanowisko pracy (czyt. większe zarobki). Po dwóch latach spędzonych w podobny sposób jak ostatnie miesiące Mariusz dorobił się doświadczenia zawodowego. Nauczył się w firmie spedytorskiej kolegi Artura jak obchodzić się z pieniędzmi tak, żeby kieszeń szefa była pełna i aparat państwowy zadowolony. Od pewnego czasu świtał mu w głowie pewien plan. Postanowił wziąć wolne i pojechać do ojca.
Na miejscu dowiedział się o popularności, jaką zdobył wśród miejscowej ludności. Przyczyną był trawnik, jaki założył ponad dwa lata temu przed gankiem domu rodzinnego. Otóż nie wymagał on częstego koszenia, miał gęstą darń i nie potrzebował w ogóle stałej opieki, a świecił się jak tysiąc dolarów w oczach sąsiadów. Telefonicznie powiadomił swojego szefa o odejściu z pracy. Okolica jego domu rodzinnego zaczęła zielenieć w oczach. Tak samo w Katowicach. Po miesiącu ciężkiej pracy miał już wszystkie narzędzia do zakładania trawników, i również wiedział wszystko o ich zakładaniu. Wystarczyło poczekać następne dwa miesiące, żeby firma „Green” była znana na całej małopolsce. Wkrótce domek Sochaczów zamienił się w willę, w której kilka futryn pamiętało dzień urodzin Mariusza.
Bogaty syn Darka stał się wkrótce właścicielem po PGR-owskiego gospodarstwa, które po latach wyniszczało, ze względu na złą opiekę. Pojawiła się tam nowoczesna, Polska aparatura do produkcji murawy, która była coraz częściej używana na Europejskich stadionach.
Postęp w medycynie oferował nowe możliwości. Pewien bogaty Polak zapewnił najnowocześniejszy sprzęt chirurgom z Katowickiego szpitala. Jego ojciec stał się pierwszym w Polsce właścicielem przeszczepianej dłoni.
Droga do szczęścia Mariusza Sochacza była z początku trudna i niepewna, ale bliskość z ojcem i regularne kąpiele w Wiśle zapewniały mu je w obfitych ilościach.